5 September 2016

The quest not for the past, but for tomorrow to make it last

Chciałabym jakoś w miarę cywilizowanie opisać przedwczorajszy koncert Nightwisha w Czechach, ale biorąc pod uwagę, że emocje jeszcze nie do końca opadły, może wyjść nieco chaotycznie.
Po koncercie w Straszęcinie byłam dość zawiedziona i zdecydowanie czegoś mi brakowało. Brakowało mi tego uczucia w stylu ‘work well done’, które pozostaje po tych dobrych koncertach. Po Czadzie pozostał tylko niesmak i niedosyt. Naturalnym było więc, że człowiek zaczyna szukać czegoś, żeby wypełnić tę dziurę i w końcu zająć czymś swój układ nagrody.  
Zabawne jak ten pozornie nieskomplikowany układ struktur w mózgu potrafi skłonić nas do robienia rzeczy tak irracjonalnych, że aż czasem sami się dziwimy do czego jesteśmy zdolni.

Pozwolę sobie na pseudonaukowy biologiczno – egzystencjalny wstępo-pasztet, mając na swoje usprawiedliwienie tylko to, że przecież ostatnimi czasy nawet więksi ode mnie wpadają w pseudonaukowe klimaty, holy shit evolution is amazing earth is so cool life's great stories and Waldens and shit : )
Nauczona doświadczeniem, spodziewałam się potężnego wyrzutu dopaminy po Czadzie, jak to po dobrych koncertach zwykle bywa. Spodziewałam się, a nie dostałam nic. Mój układ nagrody został więc oszukany i za to sprezentował mi uczucie odwrotne do dopaminowego haju. Jest to reakcja całkowicie naturalna, like – człowiek, what did you expect?
Całkiem naturalne jest również to, że jako dobry dla swojego układu nagrody narkoman, podświadomie zaczęłam poszukiwać sposobu na wyrównanie dopaminowego głodu. Kolejny koncert Nightwisha odbywał się w Czechach… okej, myśl móżdżku, kombinuj, tangens, cotangens, suma kwadratów długości przyprostokątnych jest równa kwadratowi długości przeciwprostokątnej, ile kilometrów jest od ciebie z domu do Havirova. 126km, godzina i 25 minut drogi. Bilety po 30zł. Ile? Gdyby oficjalna strona zespołu nie trąbiła o tym wydarzeniu od ładnych paru tygodni, pomyślelibyśmy, że to jakiś coverband, a nie prawdziwy zespół. Że ktoś sobie z nas robi potężne jaja, czy coś.

Born to the false world, the wanderer,
On a quest for immortality
Gathering a troop to find the fantasy

Mimo wszystko załadowaliśmy się do samochodu i nie mając biletów ani pewności czy ten Nightwish to ten sam zespół, którego słuchaliśmy całe życie czy jakiś nieśmieszny żart, w sobotę po południu pojechaliśmy na dożynki do Havirova. Stuprocentowe spontanaerum. Tylko wariaci są coś warci.
1,5h i setki koron później siedziałyśmy w trójkę na płocie pod sceną w Havirovie, jadłyśmy bramboraki, czyli Czeską czosnkową wariację na temat placków ziemniaczanych i piłyśmy kawę.

Enter the realm, don't stay awake
The dreams remain, they only brake
Forget the task, enjoy the ride
And follow us into the night

Czas płynie, tłum gęstnieje, a dwa Hobbity przeciskają się między ludźmi. Excuse me, can you stand behind me? You’re so tall and it’s not my fault that I’m so tiny. W końcu dotarłyśmy do miejsca, z którego było widać całkiem ładnie całą scenę i już tam zostałyśmy.
Once there was a child's dream
One night the clock struck twelve
The window open wide

I w końcu zabrzmiały pierwsze nuty Roll Tide Hansa Zimmera. Oni już wiedzą, skubańcy, jak budować napięcie.
The deepest solace lies in understanding,
This ancient unseen stream,
A shudder before the beautiful

Dało się odczuć, że to jest koncert bez porządnego supportu, bo przez pierwsze dwie, trzy piosenki musiałam się rozbujać, żeby wejść w ten wszystkim nam dobrze znany koncertowy nastrój. Stałyśmy dość daleko od pogującego, skaczącego tłumu z przodu, więc ludzie obok nas byli dość statyczni. Dwa rzędy przed sobą zobaczyłam jednak dwóch gości, którzy nie przejmując się niczym ani nikim skakali sobie w najlepsze. Dlatego gdzieś w okolicach Yours is an Empty Hope przecisnęłyśmy się do nich i przez cały koncert tworzyliśmy małą czteroosobową pogującą komórkę w morzu Czeskiego spokoju i zdziwienia. Pozdrawiam zainteresowanych, bo po koncercie dowiedziałam się, że jeden z nich jest z Polski i siedzi w grupie Dream Emporium :D Jaki ten świat mały.

Zespół pozytywnie nas zaskoczył grając Bless the Child, powiew starego dobrego Nightwisha z czasów, za które wszyscy ich pokochaliśmy. Floor wydobywa z tego utworu ducha starego NW.
Kolejnym miłym akcentem było dodanie do setlisty Alpenglow, który zastąpił Saharę. Osobiście bardzo lubię Saharę i swego czasu była ona moim ulubionym utworem Nightwisha, ale na festiwalowe klimaty bardziej nadaje się Alpenglow, gdzie 20 000 ludzi drze się, że WE WERE HERE. A najważniejsze, że we were here together, sharing the madness, sharing the ride! Niezapomniane, niesamowicie pozytywne przeżycie.

WE WERE HERE!
Roaming on the endless prairie
Writing an endless story!

Przy Storytime chciałam zrobić tak jak zrobiłam na Czadzie, czyli zamiast zwykłej wersji refrenu, zaśpiewać Tuomasowi ‘YOU are the voice of Never Never Land”, ale zauważyłam, że Maestro sam podśpiewuje refren uśmiechając się sam do siebie.

I am the voice of Never-Never-Land
The innocence, the dreams of every man
I am the empty crib of Peter Pan
A silent kite against the blue, blue sky

Zdarliśmy sobie gardła przy I Want My Tears Back, bo przecież we want our tears back NOW i w ogóle why don’t you give us our tears back and stuff? Ghost Love Score każdy przeżywał osobiście. Niektórzy kołysali się do rytmu, niektórzy (w tym ja) popisywali się swoim operowym wokalem i śpiewali razem z Floortje, jeszcze inni skakali, headbangowali, albo po prostu zamknęli oczy i pozwalali chwili trwać. Neverending fantasy. Złapaliśmy się w czwórkę pod ręce i pozwoliliśmy muzyce to redeem us into childhood, show us ourselves without the shell.

Jako zwieńczenie całego koncertu, zespół zagrał The Greatest Show on Earth, utwór, co do którego mam i zawsze miałam mieszane uczucia, utwór, którego nigdy do końca nie brałam na poważnie, który sam siebie wystawiał na śmieszność. Ciężko mi było wybaczyć Maestro naiwności w stylu tapestry of chemistry i carbon feast. Dlatego podczas gdy inni czekali na The Greatest Show z niecierpliwością obgryzając paznokcie, ja podchodziłam do tego dość chłodno.
Jednak muszę przyznać, że ten utwór wiele zyskuje na żywo. Muzyka połączona z recytacją i z obrazami wyświetlanymi na ekranie za sceną tworzą doskonałą całość i uważam, że zespół powinien zrobić do tego utworu teledysk podobny do filmu wyświetlanego podczas koncertów.

Jako biolog i naukowiec uznałam za punkt honoru śpiewać jak najgłośniej się dało:

Man, he took his time in the sun
Had a dream to understand
A single grain of sand

Niech żyje nauka! Niech żyje ciekawość świata, chęć poznawania, zrozumienia, odkrywania! Niech żyje pozytywne podejście do życia, niech żyje naiwność, let the innocencie be reborn!
LONG LIVE NIGHTWISH!

WE WERE HERE!

Nightquest - quest not for the past
But for tomorrow to make it last
Simply the best - way to walk this life
Hand in hand with the dreamers'minds!

We are going to die, and that makes us the lucky ones
Most people are never going to die
Because they are never going to be born
The potential people who could have been here in my place
But who will, in fact, never see the light of day
Outnumber the sand grains of Sahara
Certainly those unborn ghosts
Include greater poets than Keats, scientists greater than Newton

We know this
Because the set of possible people allowed by our DNA
So massively exceeds the set of actual people
In the teeth of those stupefying odds
It is you and I, in our ordinariness, that are here
We, privileged few, who won the lottery of birth against all odds
How dare we whine at our inevitable return to that prior state
From which the vast majority have never stirred?


Pozdrawiam naukowo, Richard Caspar Darwin.







4 June 2016

Striped out?

Witam szanownych słuchaczy,
Bez zbędnych pasztetowych elaboratów, co, biorąc pod uwagę, że piszę to ja, może wydawać się nieco dziwne, przedstawiam kolejny element z mojej szafy. 
Skończona w połowie kwietnia, noszona zaraz po uszyciu, obfotografowana na początku czerwca - pasiasta bluza a’la The Neighbourhood. Styl, w którym wyglądasz jak bezdomny, chociaż na twoich ubraniach jest napisane ‘Chanel’, styl gdzie twoje spodnie są co najmniej o rozmiar za duże i podwinięte na dole, a jedyny kolor koszulki, który akceptujesz to biały. Nosisz spodnie na szelkach, za duże dżinsowe kurtki i nakrycia głowy, na widok których ludziom mającym choćby minimalne pojęcie o modzie, jeżą się wszystkie włosy. 
Ogólnie wyglądasz jak dwudziestoparoletni relikt lat dziewięćdziesiątych, którym z naturalnych przyczyn nie możesz być, bo w tamtych czasach miałeś może dwa lata. W tamtych czasach zadawałeś szyku na placu zabaw mając na sobie za duże ciemnozielone długie spodnie marchewy i trykotową kremową koszulkę z dekoltem na guziczki. Całkiem nieświadomie wyglądałeś jak grunge’owy-jak-cholera bezdomny punk, ale miałeś to gdzieś tak długo, jak tylko strój nie przeszkadzał ci w zdobywaniu kolejnych huśtawek i nie zahaczał o drabinki.
A więc jednak, poprzedzone zacnej długości egzystencjalnym pasztetem na temat lub nie, przedstawiam kolejną część garderoby marki Cebula Couture, która zadomowiła się w mojej szafie. 



Kieszenie ukryte w szwie bocznym mieszczą dużo więcej niż telefon. :)

Szyta zgodnie z założeniami ruchu slow sewing, powstała dokładnie w trzy godziny, nieprzerywane nawet wyprawami do internetu czy do lodówki. :v 
Długość do kolan z tyłu, a do połowy uda z przodu, rękaw do łokcia, na początku przewidziany długi, zmieniony w trakcie szycia. Kaptur a’la Jedi zdolny pomieścić głowę noszącego, pięć browarów, akumulator, malucha i kanapkę złożoną ze świni i dwóch Ipadów. Zamka brak, zapięcia brak, nie ma nawet jednego guziczka. 
Pozdrawiam, Jesse. 

8 May 2016

Może to jej urok, a może to korekta Gamma?

Witam moich szanownych słuchaczy, dzisiaj będzie post artystyczny, bo nie samym pasztetem żyje człowiek. jednak jak zwykle na początek musi być minimalna ilość lania wody, pasztetu i narzekania na fakt, że ciągle nie posiadam statywu do robienia zdjęć.
Dlaczego zatem nie każesz komuś zrobić sobie zdjęcia?
Ano dlatego, odpowiem, że jakoś czuję, że ucierpiałaby przy tym moja godność czy duma czy jakkolwiek chcecie to coś zwać. Na razie pytania 'A co ty jakąś szafiarką zostałaś?' zbywam, obracam w żart i puszczam w niepamięć, ale znając mnie, długo tak nie pociągnę.

Dlatego potrzebny mi statyw. Od zaraz.
To nic, że wczoraj wydałam równowartość statywu na tkaniny. Są rzeczy ważne i ważniejsze, trzeba mieć jakieś priorytety przecież no.

Ale jako, że jestem w domu na weekend, poprosiłam kogoś o zdjęcia. I nie, nie spłonęłam przy tym! Nie, piekło nie zamarzło, chociaż dość mocno się ochłodziło. Tak, że mogę pokazać wam rzecz, która czekała na swoje pięć minut już parę ładnych miesięcy.

Kurtka Versace (oczywiście vintage), poprawiona i ulepszona tak, że zamieniła się w kurtkę marki Cebula Couture, unikalną i jedyną w swoim rodzaju. 
Kurtka nie samodzielnie szyta, tylko kupiona (szybciej, łatwiej, taniej i ogólnie jakoś tak nie ufam sobie w kwestii nabijania napów). Nie mogło się jednak obejść bez własnoręcznego poprawienia jej, żeby nie była taka czarna i zwykła i pospolita.

Rysunek inspirowany trzema rzeczami, które całkiem lubię:
- The Neighbourhood (a dokładnie ich styl i ich za duże, nieforemne ubrania, w których wygląda się jak włóczęga, chociaż na plecach ma się napisane 'Chanel')
- rysunkami Elicii Edijanto, a dokładnie jednym, na który natknęłam się na Pintereście.
- pokazem jakiegoś projektanta, którego nazwiska nie pamiętam, ale który miał w swojej kolekcji koszulkę z napisem "UNFOLLOW'. Przekaz dobry, więc jako znany fałszerz, wprost nie mogłam się oprzeć.









I to wszystko na dziś. Trzymajcie się ciepło, pozdrawiam, Donatella.

26 April 2016

Ode to the metaphore, czyli biologiczny bełkot w pseudopoetyckiej formie.

Dzisiaj przy uzupełnianiu notatek z technik badawczych w biologii zainspirowała mnie filotaksja słupka magnolii i stwierdziłam, że moje notatki z tego przedmiotu czyta się jak wiersz biały. Jak wiersz biały w koncepcji poezji nowoczesnej. Czyli takiej, gdzie wiersz wygląda mniej więcej tak:

Żyrandol
brzoskwinia,
halucynacja, 

karaluchy z oczu patrzące ogniem
samochodem malujące dźwięki na osobowości

żyrandol
brzoskwinia, 

żyrandol
brzoskwinia,

żyrandol... ... ... 

Właśnie stworzyłam genialny wiersz poezji współczesnej godny literackiego Nobla.
A tak poważnie, to naprawdę widziałam podobny wiersz w moim podręczniku do polskiego w gimnazjum i, jak widać, tak mi się on wrył w pamięć, że pamiętam jego koncepcję mniej więcej do dziś. Jeśli pamiętasz coś po tylu latach, to faktycznie musiało być albo bardzo złe, albo bardzo dobre, albo bardzo dziwne. I szczerze nie jestem w stanie zaklasyfikować wrażenia, jakie wywarł na mnie wtedy ten wiersz.

Anyway,

Czytając notatki z technik badań w biologii stwierdziłam, że czyta się je mniej więcej tak samo jak wiersz biały współczesny. I że mają one mniej więcej tyle samo sensu co wiersz biały współczesny.
Dlatego wpadłam na pomysł, żeby zrobić z nich wiersz biały współczesny.
A że po angielsku zawsze wszystko brzmi lepiej, to przetłumaczyłam część swoich notatek z technik badawczych i ułożyłam z nich wiersz.
Ladies an gentlemen, enjoy this wild ride. I give you.... wiersz biologiczny o Bógwieczym.

Whole cytoskeleton of the cell,
tubulin cytoskeleton,
is reorganized during the creation.

They are even stronger in the diversified layers.
Some of them were wavy, some diagonal,
Does it allow anticlinal division?
Maybe it’s not a rim, not a helix.

When they watched the cell whole, it all confirmed,
The first part of growing season and to the right in the second!
And the cell divides pretty.

Everything connects and creates
Pre-prophase band
And when they looked closely, they saw,
Leaning arrangement
Of oil cells.

What do we know about the cambial cytoskeleton?
Non dividing helixes and reorientation,
Creation of aggregates of something,
Does it allow?

This kind of segmentation,
Strands of parenchyma,
Camphor makers, that are about to meet
In the middle.

In the future. 

~Caspar David von Winterheart vel Paulo Coelho.
 2016. (c) 



A teraz idę uzupełnić notatki z podręcznikiem, bo naprawdę wygląda to źle,zupełnie gdyby kózka kwiecień plecień, to by ślimak.... wiadomo. 

Pozdrawiam ciepło, Paulo Coelho. 


13 March 2016

Une année sans lumière

Long time no see, czyż nie?
Jako, że teoretycznie to blog o szyciu, to będzie i post o szyciu. I oczywiście nie tylko o szyciu, bo jak wiadomo, nie samym szyciem szyje człowiek i dla równowagi wpis musi być lekko przegadany, jak to tutaj zwykle.
Wpis o tym, jak to jest w tym samym momencie wygrać i przegrać w blackjacka, o tym, że w niedziele wolę pójść na kurs krawiecki zamiast do kościoła, o sensie szycia i o nieskończonych spodenkach, w które i tak się nie mieszczę.



Właśnie wróciłam z weekendowego kursu szycia. Fajnie było. Jedyne, co nie jest pozytywne w tym wszystkim, to fakt, że trzeba w niedzielę wstać o 6.00 rano. A, no i jeszcze to, że w weekendy, a szczególnie w niedzielę, komunikacja miejska jeździ tak, jakby chciała, a nie mogła – albo nawet gorzej. Jakby nie chciała i nie mogła. Jakby ktoś nagle w sobotni wieczór wyrywał wszystkie kółeczka wszystkim autobusom, robił zwarcia wszystkim tramwajom. Bo przecież w niedziele rano nikt się nigdzie nie spieszy. Jedyne, co się spieszy, to moja przesiadka. Zawsze. Nie ma wyjątków.

Wczoraj też się spóźnił. 

Wczoraj był 12 marca. Ciekawa data, urodziny jednego z moich ulubionych pisarzy i, tak się jakoś dziwnie złożyło, moje.

Jak to jest jednego dnia wygrać i przegrać w blackjacka? Właściwie tak sobie. Przez całą grę masz dwie dziesiątki, a przy następnym rozdaniu trafiasz dziesiątkę i asa. Proste. Simple as that. Bum wygrałeś. 21. Przez rok możesz podpisywać się BlackJack zamiast Caspar David. 

Co się zmienia kiedy się kończy 21 lat? Absolutnie nic. 
Tak samo nie umiesz w życie jak dzień wcześniej, jak miesiąc wcześniej, jak rok wcześniej.
Tak samo nie pytają się ciebie o dowód w sklepie, kiedy kupujesz wódkę, jak nie robili tego kiedy miałeś 17 lat. 
Słońce nadal krąży wokół Ziemi, a Ziemia wokół Księżyca. 
Życie toczy się dalej, przedwczoraj znowu ktoś wygrał w totka twój hajs. 
Jutro znowu czyjegoś kota potrąci samochód.
W czwartek znowu pojedziesz na północny wschód. 
Nadal nie jesteś gwiazdą rocka, ani nie masz domu z basenem, w którym mógłbyś mieć dmuchaną poduszkę w kształcie pizzy. 
Nadal jesteś nikim znikąd, kimś, kto puszcza trochę energii w internet. 

Dlaczego ja chodzę na kurs szycia? Przecież skoro – teoretycznie – posiadam bloga o szyciu, powinnam umieć szyć, prawda?
Umiem. I to całkiem nieźle, szyję szybko i skutecznie, ale wiadomo, zawsze znajdzie się coś, czego można się jeszcze nauczyć. Poza tym ja również, nieważne za jak bardzo egocentryczną się uważam, nie umiem wszystkiego. W porównaniu do niektórych, których spotykam na kursie, wiem całkiem niewiele.

Poszłam na kurs dlatego, że tam nikt nie wiedział. I najwyraźniej nikt nie wpadł na pomysł sprawdzenia rano facebooka. Dlatego też dane było mi uszyć sobie kawałek spodenek ćwiczeniowych.


    


   

Czerwone spodenki to spodenki modelowe. Choć nie odszyte wzorowo, i tak totalnie mnie kupiły różną grubością pasków i ciekawym ich połączeniem. Już mnie mają. Idę w internet nabyć bawełnę na identyczne.
Nie identyczne. Podobne. Może granatowe?

Podobne - na pewno większe. Te tutaj to tylko spodenki ćwiczeniowe, w rozmiarze mikro 34, w które się zmieszczę, ale wygląda to średnio ciekawie.

Teoretycznie uszyć takie same umiem. Maszynę mam.... Tak. Mam maszynę. Kupiłam za magiczną ilość pieniądza Elnę eXplore 240. Ściegi superowerlokowe, elastyczne, takie bajery, automatyczne obszywanie dziurki, wodotrysk i fajerwerki.

Piniądz wydan, teraz czas na ciąg dalszy. Preludium zagrano, czas na właściwe przedstawienie.

Let the show begin




A na koniec bonus, co myślą i piszą na ławkach ludzie po czterech godzinach materiałoznawstwa.
Nie, to nie moje dzieło, but I can relate.




9 March 2016

Folie à Deux

Dzisiaj pobawimy się w Sherlocka Holmesa. Albo detektywa… jakiegośtam. Znacie jakiegoś dobrego detektywo psychologa? Chętnie skorzystam.
Dlaczego? 
Każdy ma w sobie trochę z Sherlocka Holmesa, jeśli nie umysł bystry jak żyleta czy umiejętność grania na skrzypcach, albo szeroką wiedzę chemiczną, to może choćby zdolność poprawnego orientowania się w sytuacji czy dociekania aż do skutku.

Dlaczego?

To jest doktor O'Reilly. 
Doktor O'Reilly jest narkomanem uzależnionym od amfetaminy, malarzem, wieczorami krawcem, wielbicielem książek o homoseksualizmie. Doktor O'Reilly jest miły, szczery i bezgranicznie naiwny, co sprawia, że lubi go każdy rodzaj ludzi, od gburowatej pani w szatni począwszy, na jego szefie, czterokrotnie przerehabilitowanym w kosmos profesorze skończywszy. Doktor O'Reilly ma opinię kogoś, kto jest nadzwyczaj rozwinięty intelektualnie, ale znacznie opóźniony emocjonalnie, co w większości przypadków, a szczególnie w środowisku, w którym się obraca, zapewnia mu dość klawe życie. 
W sumie kto by nie chciał u siebie w labie kogoś, kto umie indukować mutację genów odpowiedzialnych za transport hormonalny w komórkach roślinnych czy wyizolować doskonale czyste RNA, a jednocześnie jest naiwny jak dziecko i sprawia wrażenie jakby emocjonalnie miał cztery lata. 
Wszyscy są zadowoleni z małego, łatwowiernego, nieco introwertycznego, ale jednocześnie całkiem inteligentnego kogoś u swego boku. 
- Okej, Sherlocku, ale co dalej? 
- Och, mój drogi Watsonie, patrzysz, a nie widzisz. Nie widzisz, że nasz drogi doktor O'Reilly jest doskonałym obiektem, aby nim manipulować? Bawić się nim na różne sposoby, testować tą czy inną sztuczkę psychologiczną. 
- Ale po co? 
- A jak myślisz dlaczego ludzie robią różne rzeczy? 
- Nie wiem.
- Bo się nudzą.
Doktor O'Reilly stanął na przejściu na czerwonym świetle, a przez jego umysł przelatywało milion myśli na minutę. Mijała go taka sama jak zwykle, niekończąca się rzeka samochodów, ale on czuł się bardzo niecodziennie. Nie było to złe uczucie, można nawet powiedzieć, że było całkiem pozytywne. Więc dlaczego czuł się tak dziwnie?
W ciągu poprzedniej godziny doktor O'Reilly został zmanipulowany co najmniej trzy razy. Każdy z tych razów powtał z uśmiechem na twarzy, ponieważ był zbyt naiwny i zbyt otwarty i szczery, żeby taką możliwość nawet brać pod uwagę.
Knock once for the Father.
Na początek została przetestowana jego siła charakteru i pewność siebie, kiedy to na niespodziewany zdecydowany, pewny uścisk dłoni odpowiedział najsłabszym, najbardziej rachitycznym uściskiem, jaki znała ludzkość, przepraszając jednocześnie za lodowate niczym sama Arktyka dłonie.
Knock twice for the Son
Potem zostało przetestowane jego zaufanie, gdzie osoba, która znała go od piętnastu minut wtajemniczyła go, jako jedną z niewielu lub jedyną osobę, w miejsce ukrycia czegoś dość cennego, dając mu jednocześnie przyjacielskie przykazanie aby nikomu o tym nie wspominał.
Knock three times for a Holy Ghost
Na koniec została przetestowana jego łatwowierność, naiwność i wiara w dobre intencje innych, czyli zadanie z rodzaju ‘obcy człowiek proponuje ci podwózkę do domu, oblicz z prawdopodobieństwem do 0.05%, że nie ma on ochoty poćwiartować cię, a zakrwawione zwłoki porzucić w lesie’.
Knock for the fourth time for the hopeless naive fuck, którym jesteś, albowiem oblałeś wszystkie trzy zadania i teoretycznie powinieneś zostać wyeliminowany z puli genowej populacji i przekazanie kolejnym pokoleniom twoich naiwnych genów byłoby hańbą dla ludzkości.

I kiedy doktor O'Reilly w stanie euforii szedł przez ulicę do domu, miał poczucie, że coś tu jest konkretnie nie tak, ale nie miał zamiaru dociekać co, bo był na tak dużym emocjonalnym endorfinowym haju, że jego mózg tym bardziej nie myślał trzeźwo. 
To, co mu się właśnie przytrafiło, było tak nierealne, że jego umysł nie kwalifikował tego jako jawy. Jeszcze nie. 
Analityczny biotechnologiczny umysł z dodatkiem systemowym w postaci poziomu emocjonalnego czterolatka, nie był w stanie tego przetworzyć na strawne informacje, więc doktor czuł się po prostu szczęśliwy. Szczęśliwy tak bardzo, tak pozytywnie naładowany, że gdyby był Królewną Śnieżką, a w pobliżu zamiast samochodów było słychać ptaki, zacząłby z nimi śpiewać aż przybiegłyby do niego inne leśne zwierzątka i też zaczęłyby śpiewać, a potem przybiegliby tacy mili panowie i odwieźliby go do psychiatryka, tam, gdzie jego miejsce.
Tak to już jest z takimi ludźmi, którzy szczęścia mają więcej jak rozumu i których genom czystym przypadkiem ciągle jest jeszcze w puli genowej populacji. 
Tak to już jest z ludźmi, którzy dają na sobie testować psychologiczne sztuczki, a kiedy w końcu orientują się co jest grane, to jest już miljon lat po fakcie, rozdział zamknięty i pozamiatane. 
I tak to już jest z ludźmi, którzy kiedyś obudzą się w lesie bez nerki tylko dlatego, że za bardzo wierzą w innych ludzi.

Czasem mają rację i trafia im się złoty człowiek, ktoś tak cudownie kochany, że aż się wierzyć nie chce, ale też całkiem często się mylą i kończą potem z dużym bagażem negatywności. 
Takie jest życie, a życie jest cienszkie.
PS. Tak, dostałam tą robotę w labie, nie mam co marudzić. Ale w sumie co sobie pomarudzę, to moje, nie? :D

25 February 2016

The irony of choking on a lifesaver - Egzystencjalny Pasztet .1


Witam szanownych słuchaczy, dziś jest ten moment, kiedy to, chociaż jest to blog o szyciu, chwilowo zmienia się on w blog o życiu. Zaraz dostaniecie Egzystencjalny Pasztet, przemielony razem z budą strumień świadomości. Ale spokojnie, w tym tygodniu idę kupić maszynę do szycia. Wypasioną maszynę do szycia. Co oczywiście nie znaczy, że to ostatni egzystencjalny pasztet tutaj :)  

Otóż tak, po ponad rocznych bojach i wątpliwościach, szarpaniu się, odrzucaniu i akceptowaniu pomysłów, postanowiłam zacząć. Zacząć co? Coś. Jeszcze sama do końca nie wiem co to ma być, pewnie znowu wyjdzie w praniu. Albo i nie wyjdzie. 

Na razie wychodzi na to, że siedzę w pociągu do miasta, w którym nie chcę być, mając w perspektywie dwa dni bez robienia czegoś, co mi sprawia radość. Ładnie się zaczyna, nie?
Dwa dni bez czegoś, co mnie cieszy, ale niekoniecznie pełne czegoś, czego nie lubię. Dwa dziwne dni, zawieszone w czasie między rysunkiem Andrew Scotta, a technikami laboratoryjnymi, dwa dni bez sensu. Bo ja wiem, co będzie za dwa dni… Wiem, co było dzisiaj, ale nie wiem co będzie jutro. I szczerze nie wiem czy wolę wiedzieć czy nie, bo tak czy inaczej nie robi mi to absolutnie żadnej różnicy.


Kim jestem? Jestem człowiekiem, który jest stary w swoim własnym poczuciu, bo nigdy nie był starszy niż teraz i go to trochę zbija z tropu. Jestem kimś, kto w wieku lat 21 maluje paznokcie w truskawki i słucha Panic! at the Disco. Kimś, komu łatwiej jest napisać rozprawę egzystencjalną na temat sensu życia albo przeprowadzić transformację drożdży wektorem zawierającym gen oporności na arsen niż zamówić pizzę czy umówić zwierzęciu weterynarza. 

Jestem człowiekiem, który uśmiecha się tylko połową twarzy i na starość dostanie zmarszczek mimicznych tylko na lewej połowie. Prawa strono, come on. Obudź się, twój niesymetryczny właściciel cię tak ładnie prosi... 
Jestem kimś niezdiagnozowanym, bo ilekroć próbuję się wpisać w jakąś grupę czy szufladkę, to nie umiem. Ale wiem też doskonale, że wbrew wielkim tego świata, nie ma ludzi nieprzyporządkowywalnych, są tylko nieprzyporządkowani. 
I tak kiedy szłam na dworzec przez ciemne wyludnione miasto, bo oczywiście życie w mieście wymiera po 17.00, a potem to już tylko halucynacja, głód i nóż w plecy na każdym rogu... I tak kiedy szłam na dworzec, to mijałam rzeczy. Słyszałam wieczorne ptaki drące dzioby w jakimś zagajniku i już wiedziałam, że wiosna, że wiatr już nie zimowy lodowaty, chcący odmrozić ci uszy, ale ciepły i przyjemny. I nawet lubiłam ten wiatr, co był ciepły i te ptaki, co śpiewały, bo czułam się jakbym była częścią tego wszystkiego, jak gdyby to one dla mnie śpiewały. I słowo daję, jeszcze chwila i zaczęłabym śpiewać z tymi jebanymi ptakami jak jakaś Królewna Śnieżka ze spalonego teatru, tak mnie ta wiosna pozytywnie nastraja. 
Mam szczerą nadzieję, że regulamin bloga pozwala na rzucanie mięsem w postach, bo ja tego regulaminu nie czytałam. Mam ważniejsze sprawy w życiu do zrobienia, z poza tym mi się nie chciało. Jeśli nie pozwala, to nie ma sensu tego dalej ciągnąć, bo bez rzucania mięsem człowiek jest jakiś taki papierowy, płaski i bez sensu.
I skończę może o tej drodze na dworzec, kiedy szłam i było już ciemno. Spotkałam na swojej drodze dokładnie jednego człowieka, na całej dwudziestominutowej drodze - jednego. Minął mnie wychodząc z samochodu z zakupami, a ja się zaczęłam zastanawiać czy on nie idzie do domu zabić własną matkę. Z twarzy podobny absolutnie do nikogo, równie dobrze mógł być sprzedawcą w twoim pobliskim sklepie RTV AGD jak mordercą z haniebnym czynem w planach. 
Kim on był - nie wiem.

A kim ja jestem? Jestem obserwatorem. Patrzę za okno, a tam w ciemności wygląda jakby płonęły lasy. 
Jestem kilkoma osobami na raz, kilkoma osobami w czasie. Odkąd zaczęłam na to zwracać uwagę, czyli od jakiegoś półroku, byłam co najmniej dwiema. Jestem poetycka, melancholijna, patetyczna i nieznośna albo jestem naładowana pozytywną energią, entuzjastyczna i pełna chęci do życia. Jestem kulką depresji, której jest tyle, że mogłabym obdzielić pół Polski, a miesiąc później jestem tryskającym optymizmem kapłanem zajebistości, który jest przekonany, że jeśli tylko chce, to może wszystko. 
Co śmieszne, żadna z tych osobowości nie rozumie tej drugiej. Depresyjny Caspar nie potrafi sobie wyobrazić jak to jest być szczęśliwym i ma wrażenie, że życie jest gdzie indziej i toczy się obok niego. Z kolei entuzjastyczny i zadowolony z życia David nie pojmuje, że istnieje inny stan niż euforia i że sam całkiem niedawno najchętniej powiesiłby pranie, a potem siebie. 

I Caspar i David są tą samą osobą, siedzą w jednym mózgu i to, że się jeszcze nawzajem nie pozabijali, wynika tylko i wyłącznie z faktu, że się jeszcze nigdy w życiu nie spotkali. Kiedy kończy się szychta jednego, jego miejsce zajmuje drugi.

Obaj są zupełnie różni, ale obaj są w równym stopniu mną. Każda moja 'faza', każde zawirowanie, każda zmiana zainteresowań, wszyscy ci ludzie, którymi byłem, byli tak samo mną, jak jestem sobą teraźniejszy ja. Jestem człowiekiem, który żył tysiącem żyć, był wieloma osobami, a w wieku lat 21 zebrało mu się na pseudoegzystencjalne wynurzenia. 


Caspar David von Winterheart, 2016.